Wokół Annapurny – długa droga w dół i Poon Hill

W górach już tak to jest, że jeśli przez dłuższy czas szło się w górę to prędzej czy później trzeba będzie zacząć iść w dół. Dla nas ten moment to dotarcie na przełęcz. Teraz ma być już głównie na dół i to sporo na dół. Po 3h męczącego wspinania się na 5416m npm czeka nas teraz jakieś 4h drogi na 3880m npm. Czyli 1600m w dół. To dużo. Bardzo dużo. Szczególnie, gdy zejście jest strome. Po 10 minutach takiego marszu wąską i stromą ścieżką człowiek kompletnie zapomina o tym jak jeszcze przed chwilą męczył się w górę. Zejście wydaje się nie mieć końca. Czuć to we wszystkich mięśniach w nogach no i w kolanach. Ale to jedyna droga.

Co celu, czyli do wioski Muktinath (3800m) docieramy po jakiś 4h od zdobycia przełęczy. Nogi bolą bardzo, więc pocieszamy się pierwszą na trasie mięsną potrawą – stekiem z yaka. Potem kręcimy się trochę po miasteczku, które samo w sobie jest bardzo przyjemna. Rano, gdy niebo jest czyste, okazuje się tak, że jest pięknie położone.

Wychodzimy trochę później niż zwykle, bo mamy nadzieję część dzisiejszej trasy przejechać jeepem. Najpierw jednak idziemy pieszo 6km do Kagbeni (2800m). Na trasie żadnych turystów. Mimo że trasa wiedzie drogą, mijają nas tylko dwa samochody. W Kagbeni nikt nie potrafi nam jasno odpowiedzieć skąd i kiedy odjeżdża jeep do oddalonego o 7km Jomsom. Każda osoba ma inną wersję i w końcu po straceniu prawie godziny wracamy na główną drogę i tam udaje nam się złapać transport. Ładujemy się na tylne siedzenie jeepa. Droga jest bardzo kręta i wyboista, tylne drzwi jeepa się nie domykają, więc jedziemy w obłoku kurzu. W Jomsom okazuje się, że autobus na dalszą trasę odjeżdża dopiero za 1.5h, więc z niego rezygnujemy i idziemy pieszo do kolejnej wioski – Marpha.

Marpha jest prześlicznym miejscem, a przy okazji prawdziwym jabłkowym zagłębiem. Tu wyrabia się przepyszny sok jabłkowy, którego kilka butelek od razu wypijamy, jabłkowe czipsy, jabłkowe brandy, ciasto z jabłkami. Jest też rewelacyjny ser z yaka. Jest pysznie.

W guesthousie spotykamy parę emerytowanych Australijczyków, którzy po Nepalu trekują od 64 dni. Od nich też po raz pierwszy słyszymy o planowanym na za kilka dni strajku generalnym.

Następmny dzień jest od rana pochmurny, więc widoki żadne, ale za to idzie się szybko i bez zmęczenia. Docieramy Kalopani (2535m) i zatrzymujemy się w Annapurna Coffee Shop. Słyszeliśmy o tym miejscu z dwóch źródeł, trzeba więc było sprawdzić o co tyle hałasu. No i okazało się, że jeśli jest na trasie treku wokół Annapurny jedno miejsce, w którym koniecznie trzeba się zatrzymać to jest to właśnie Annapurna Coffee Shop w Kalopani. Przede wszystkim ze względu na przepyszne jedzenie. Strogonof z baraniny, curry i grillowany kurczak nie były tanie, ale po tylu dniach wędrówki należała nam się odrobina przyjemności kulinarnych. A jakość jedzenia była nie to pobicia. Jedliśmy z uśmiechem na twarzy. Do tego dochodzą królewskie wręcz warunki mieszkaniowe. Wzięliśmy pokoje w wersji delux – wielkie łóżka z niesamowicie wygodnymi materacami i własna łazienka. Wykafelkowana! To się na trasie nie zdarza często. I to wszystko za 12zł. Biorąc pod uwagę, że do tej pory płaciliśmy za noclegi na treku 0zł lub ewentualnie 4zł, to 12 zł brzmi jak rozpusta. I tak właśnie czuliśmy się w Kagbeni :)

Następny dzień to 1 mają, czyli oficjalnie pierwszy dzień strajku. Chcieliśmy do Tatopani (20km od Kalopani) pojechać autobusem, ale te prawdopodobnie dziś z powodu strajku jeździć nie będą. Idziemy więc pieszo. Po kilku godzinach mija nas jednak autobus, ale jest pełny, więc nie pozostaje nam nic innego jak dalej iść.

W Tatopani straszny upał. Jesteśmy już na 1200m, więc o przyjemnych temperaturach można zapomnieć. Jest ze 30 stopni. W Tatopani jedną z atrakcji są gorące źródła, ale przy takiej temperaturze moczenie się w gorącej wodzie to bardziej jak kara, anie przyjemność.

Tatopani leży na 183-kilometrze trekingu. Dalej trzeba wspinać się pod górę na Poon Hill (3200m), albo można wracać autobusem do Pokhary. Dochodzimy do wniosku, że chodzenia już nam starczy, więc rano idziemy czekać na autobus. Czekamy i czekamy, a autobusu nie ma. W końcu ktoś nam mówi, że dziś strajk ruszył na dobre i że na pewno nie będzie żadnego transportu. Czyli wychodzi, że idziemy jednak na Poon Hill. Jest koło 9.00, a więc jest już ciepło, a przed nami mozolna wspinaczka. Przy wyjściu z wioski stoi duży kamień. Z jednej strony namalowana strzałka i słowo „way to Beni”. Z drugiej strony także strzałka i nieczytelny napis. Do Beni iść nie chcemy, więc wychodzimy z założenia, że droga na Poon Hill jest tam, gdzie pokazuje druga strzałka. Idziemy więc pod górę, ale po jakiś 30min stwierdzamy, że nie chce nam się iść w takim upale. Wracamy więc do Tatopani i robimy sobie wolny dzień. Jutro pójdziemy dalej.

Następnego dnia ruszamy o 6.00. Idziemy tą samą drogą, którą zaczęliśmy się wspinać wczoraj. Trasa to strome kamienne stopnie. Dziwi nas tylko, że nie ma na trasie żadnych innych turystów. Ale idziemy dalej. Po ponad godzinie marszu w górę ścieżka wchodzi na pola kukurydzy i kończy się. Nie bardzo wiemy gdzie dalej. Widzimy niedaleko jakiegoś faceta, który informuje nas, że to nie droga na Poon Hill, że trzeba się cofnąć. Ale jak daleko, pytamy? Na sam dół, odpowiada. Okazuje się, że wchodzimy na nie tą górę co trzeba…. Szlag nas trafia na miejscu. Jesteśmy wściekli na siebie za głupie założenie, że idziemy dobrą drogą. Założyć się możemy, że jesteśmy jedynymi ludźmi w historii Nepalu, którzy pomylili górę i zorientowali się o tym dopiero po prawie 1.5h…. Całe szczęście, że ścieżka się skończyła, bo gdyby nie to, to pewnie szlibyśmy dalej i Bóg wie, gdzie byśmy doszli… Nie wiadomo czy śmiać się z siebie czy płakać. Na początku się wkurzamy, ale szybko zaczynamy się z sami z siebie nabijać.

Szybko schodzimy w dół i po dwóch godzinach od wyjścia z Tatopani znów jesteśmy we wiosce. Mamy już w nogach w sumie 2 godziny marszu, a dystans na Poon Hill nie zmniejszył się ani o sto metrów…Szybko znajdujemy właściwą drogę, która oczywiście jest zaraz za zakrętem i zaczynamy kolejne już dziś wejście do góry. Chcieliśmy dziś dojść do Ghorepani (2870m), ale w związku z zaistniałą durną sytuacją chyba nie damy rady. W dodatku bardzo wcześnie, bo po 11.00 zaczyna mocno padać i wygląda na to, że utkniemy we wiosce jakieś 7km od Ghorepani. Chyba jednak natura chce nam trochę pomóc, bo przestaje padać, niebo się rozchmurza i wygląda na to, że deszczu już więcej nie będzie. No i jakimś cudem starcza nam sił i docieramy do Ghorepani. W sumie 8h marszu, wliczając w to te nieszczęsne wejście na niewłaściwą górę….

W Ghorepani bierzemy pokój na ostatnim piętrze guesthousy z oknami na trzech z czterech ścian. Bo widoki są tu przepiękne, i chcemy to wykorzystać. Z jednego okna widać Annapurnę (10-ta najwyższa góra świata) i Annapurnę South, z drugiego Dhaulagiri (7-ma na świecie).

Jeszcze lepsze widoki są z Poon Hill. Oczywiście tylko w Nepalu miejsce, które leży na wysokości 3200m npm może nazywać się wzgórzem :)

A widoki z Poon Hill są takie:

A potem było koszmarne zejście w dół. Jedni mówią, że kamiennych stopni prowadzących z Ghorepani do Birethani jest 1800, inni, że 1300. Nasza mapa mówi, że ponad 3000. Bez względu na to, kto ma rację było tych schodów zdecydowanie za dużo. Bolały kolana, łydki, kostki, palce w stopach. Na miejsce dotarliśmy bardzo zmęczeni, ale i szczęśliwi, że dotarliśmy do końca trasy.

Trek był fantastyczny. To jedna z najlepszych rzeczy jaką zrobiliśmy w tej podróży.

Komentarzy 5

  1. opis fajny, zdjecia i widoki super.
    ale troche te opisy wygladaja jak droga przez meke, temteratura, wspinanie sie albo schodzenie z gory, kurz, dlugie piesze dystanse z wioski do wioski. itd itd, malo przyjemnosci chyba w tym podrozowaniu. wyglada to tak, jakby tylko myslec o tym by wreszcie bylo juz po.

    • Eee tam, wydaje Ci sie :) Trekking byl wspanialy mimo, ze momenatmi dosyc meczacy. To byla jedna z najlepszych rzeczy jakie zrobilismy w tej podrozy. Koniecznie musimy jeszcze wrocic do Nepalu i przejsc inne trasy, bo tutejsze gory sa przepiekne :)

  2. Moglibyście dodać mapkę tego trekkingu, np. taką narysowaną w Google Maps?

  3. ABSOLUTNIE PRZEPIĘKNE ZDJĘCIA!
    Jesteście moim oknem na świat i to jaki…..
    Dzięki!

  4. Byłam na tym trekkingu w 1988 roku – mowy nie było o pokojach z lazienkami… Były tylko ubogie trekkers-lodge na trasie, nigdzie elektryczności, lodówek etc. Po zejściu z Torong La nocleg w maleńskiej wsi niemal zawieszonej na zboczu, z gwiazdami ponizej nas… Wspaniały trekking, bez hałasu, tylko z koleżanka… chciałby się tam wrócic.

Dodaj komentarz