Wąwóz Skaczącego Tygrysa

No i niestety to co podejrzewałam od dłuższego czasu okazało się być faktem. Jestem kompletnie bez formy. Przemek nieźle daje radę, ale ja ledwie zipię, gdy tylko trzeba wejść pod jakąś górkę. Te pół roku raczej intensywnego obijania dało się we znaki. Ostatni sport jaki uprawialiśmy to było wnoszenie plecaków na czwarte czy piąte piętra hoteli w Wietnamie (tam mają dosyć wysokie hotele i prawie zawsze bez wind). Poza tym sportu zero. Przemek przed wyjazdem był regularnym gościem na siłowni. Ja w tym samym czasie zazwyczaj zajmowałam się grzaniem miejsca na kanapie w domu. No i teraz to wychodzi.

Początek treku w Wąwozie Skaczącego Tygrysa nie był w sumie ciężki, ale co z tego. Mnie teraz nie trzeba dużo. Wystarczy kilka procent nachylenia terenu żebym miała po chwili małą zadyszkę. Przemek gnał przed siebie i co chwila zatrzymywał się, żeby na mnie czekać, a ja wlokłam się jakbym była w wieku co najmniej emerytalnym.

Początkowo widokowo było dosyć przeciętny, ale im bardziej oddalaliśmy się o cywilizacji tym było lepiej. Tylko, że prawie cały czas pod górkę. I tak miało być podobno przez cały pierwszy dzień. Już na samym początku dołączył do nas lokals z koniem licząc na to, że w końcu padnę na pysk i wynajmę zwierza. Ja jednak twardo się trzymałam i szłam przed siebie. Po godzinie marszu wpadłam w rytm i już nie szło się tak ciężko. Widoki zaczęły się robić bardzo przyjemne, wokół cisza i spokój, ludzi tyle co nic. W oddali co jakiś czas zza chmur wyłaniały się pokryte resztkami śniegu szczyty dwóch pięciotysięczników.

Do guesthousu, w którym planowaliśmy spędzić noc, dotarliśmy po 4 i pół godzinach. To dokładnie tyle ile podają przewodniki i mapy, więc w zasadzie można przyjąć, że ta moja forma nie jest aż taka najgorsza, skoro zmieściłam się w standardzie. No albo standardy są pod emerytów… Albo pod chińskich turystów…

Przespaliśmy się i z samego rana ruszyliśmy dalej. Tym razem trasa była płaska, albo dosyć stromo schodziła w dół. I już człowiek nie wie czy woli się wspinać czy złazić. Bo na dobrą sprawę to schodzenie jest o wiele bardziej niewygodne niż wchodzenie, a już na pewno o wiele bardziej niebezpieczne. Ale przynajmniej zadyszki nie ma.

Pięciotysięczniki pojawiały się coraz rzadziej, bo i chmur było więcej niż dzień wcześniej. Na szczęście mieliśmy za kilka dni zobaczyć tak wysokie góry jeszcze kilka razy. Do końca trasy doszliśmy w jakieś cztery godziny. No i pojawił się problem powrotu do miasteczka. W miejscu, gdzie oddaliśmy na przechowanie bagaże powiedziano nam, żeby łapać na stopa przejeżdżające samochody. Rada może i dobra, pod warunkiem, że jakieś pojazdy rzeczywiście przejeżdżają. A tu nic. Kompletne zero. Pierwszy samochód pojawił się po jakiś 20 minutach, ale przyjechał nie z tego kierunku, o który nam chodziło. Więc szliśmy sobie krok za krokiem, aż w końcu na horyzoncie pojawił się autobus. W drodze powrotnej do miasteczka minęliśmy przynajmniej ze 30 autokarów pełnych chińczyków – ich sposób na oglądanie wąwozu to autokar z klimą, podziwianie widoków przez okno, 20 minut przerwy na sesje zdjęciową. Made in China.

Tiger Leaping Gorge

Tiger Leaping Gorge

Tiger Leaping Gorge

Tiger Leaping Gorge

Tiger Leaping Gorge

Pół roku

W sumie trudno powiedzieć, czy te pół roku w poróży minęło nam szybko czy wolno. Nowa Zelandia – pierwszy kraj na naszej trasie – wydaje się być bardzo odległa, ale równocześnie wiemy, że jeśli wszystko pójdzie według jakiegoś tam ogólnie zarysowanego planu, to za jakieś osiem miesięcy będzie po wszystkim (chyba, że nastąpi cudowne rozmnożenie funduszy). Nawet nie chcemy o tym myśleć.

W międzyczasie cieszymy się każdą chwilą wolności. A czujemy się naprawdę wolni. Wszystko możemy, a nic nie musimy. Ta podróż to chyba najlepsza rzecz jaka nam się w życiu przytrafiła. Człowiek uczy się w te kilka miesięcy więcej o świecie niż przez 12 lat lekcji geografii w szkole podstawowej i średniej. Dociera do nas, że świat jest tak niesamowicie różnorodny, że trudno to ogarnąć. Uczymy się cierpliwości i szacunku dla innych. Okazuje się, że nasz sposób na codzienne zmaganie się z rzeczywistością nie jest jedynym słusznym. Żadna książka, interent, atlas tego nie zastąpią. Najlepsza lekcja życia.

O tym, że Ziemia to piękna planeta wiedzieliśmy zawsze, a teraz możemy zobaczyć to na własne oczy. Różnorodność krajobrazów powala na kolana. Człowiek nigdy nie czuje się nasycony i chce jeszcze więcej.

Chyba już nigdy nie będzie tak jak wcześniej. Podróż i poznawanie przez nią świata to najlepsza rzecz jaką człowiek może zrobić ze swoim (wolnym) czasem i z pieniędzmi.

Nie żałujemy, że sprzedaliśmy wszystko i pożegnaliśmy na jakiś czas tzw. karierę. Wręcz przeciwnie. Będziemy sobie wdzięczni do końca życia, że wytrwaliśmy w decyzji i wyjechaliśmy.

Jest dobrze. Bardzo dobrze.

Lijiang

Nie wiem kiedy ostatni raz widzieliśmy takie zagęszczenie turystów. Pewnie nie było ich aż tak strasznie dużo w sensie liczebnym, ale że stare miasto w Lijiang jest nie za duże, a jego uliczki bardzo wąskie, to miało się wrażenie jakby się szło od praskiego rynku w stronę mostu Karola. Ci co byli w Pradze wiedzą o co chodzi. Samo miasteczko zachwyca. Wszystko wygląda jakby żywcem wyjęte z planu jakiegoś filmu. Snuliśmy się tymi wąskimi uliczkami przez kilka dni pełni zachwytu.

Znaleźliśmy fajny chiński hotelik zaraz przy ryneczku. Klimatyczny pokój, utargowana niezła cena, do tego ta centralna lokalizacja – wydawało się, że trafiliśmy w dziesiątkę. Szczęście trwało gdzieś do godziny 19.00. Wtedy to, jak na zawołanie, we wszystkich okolicznych knajpach włączono na cały regulator sprzęt grający, na mini-sceny wskoczyli pseudo artyści o bardzo wątpliwych umiejętnościach wokalnych, a chińscy turyści ruszyli w tan. I tak do północy. Co wieczór.

Słówko o turystach w Chinach. Ma się wrażenie, że 99.9% z nich to Chińczycy. Blade twarze spotyka się w tłumie bardzo rzadko. Bardzo nas zaskoczyła ta liczba lokalnych turystów. To w sumie dobrze, że Chińczycy tak ogromnie podróżują po swoim kraju. Niestety prawie zawsze podróżują w grupach. Niestety, bo przez to trzeba się co chwilę przedzierać przez ich skupiska. Od razu widać kto jest w jakiej grupie, bo zazwyczaj grupa taka ma przypisane jakieś śmieszne czapki z daszkiem, albo plakietki, które wszyscy jej członkowie karnie noszą. A z przodu przewodnik z chorągiewką, i prawie zawsze z megafonem. Cyrk na kółkach. Grupa zatrzymuje się dosłownie na każdym kroku na kolejną sesję zdjęciową. Trwa to wszystko wieki. Każdy robi sobie zdjęcie z każdym, na tle dosłownie wszystkiego. Oczywiście gest „ok” albo „victory” obowiązkowy przy zdjęciu.

Lijiang

Lijiang

Lijiang

Lijiang

Lijiang

Lijiang

Lijiang

Dali

Z Yuanyang do pojechaliśmy do Kunming, gdzie staliśmy się świadkami chińskiego cudu. Otóż udało nam się to, o czym przewodniki piszą, że jest niemożliwe. A mianowicie kupiliśmy bilety na pociąg, na twardą kuszetkę, na odjazd za raptem 4 godziny. Później okazało się, że to było wydarzenie jednorazowe.

Stare Dali to prawie dokładnie takie Chiny o jakich marzyliśmy. Jedyne co trochę psuło klimat były tłumy chińskich turystów. Niskie, stare chińskie domki z charakterystycznymi dachami. Przed budynkami chińskie czerwone latarnie (bez skojarzeń proszę!). Kryte kamieniami wąskie drogi, a wzdłuż nich sklepiki wszelkiej maści. Pięknie.

Postanowiliśmy olać hostele dla backpackerów i ulokowaliśmy się w małym hoteliku prowadzonym przez chińską rodzinę. Hotelik – bardzo ok. Znajomość angielskiego przez obsługę – bardzo nie ok. W zasadzie zero. Nasz chiński ogranicza się do ni hao (witam, dzień dobry), xie xie (dziękuję) i wo bu cy tao (nie rozumiem). Zainwestowaliśmy więc w rozmówki, bo wyglądało nam to, że bez nich w tym kraju będzie ciężko. Pokazujemy właścicielowi hotelu w słowniczku dołączonym do rozmówek słowo „ręcznik” (żeby nam dali do pokoju), a on zaczyna coś nam tłumaczyć, po mandaryńsku oczywiście. Można wo bu cy tao w kółko powtarzać, a Chińczycy i tak cały czas po swojemu.

Tak samo jest jak się o coś człowiek pyta na ulicy. Na przykład idziemy szukać pralni. Pokazujemy w słowniczku słowo pralnia, a pytana osoba zaczyna nawijać. Przy użyciu rąk sugerujemy, żeby nam kierunek wskazać, a nie o nim tylko mówić, ale jakoś nie trafia.

Tak więc mamy mocne postanowienie, że przed następną wizytą w Chinach (a na pewno będzie następna, bo tyle tu do zobaczenia), weźmiemy kilka lekcji mandaryńskiego. Tak, żeby się nauczyć prostych pytań, liczebników itp. Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyśleliśmy.

Dali

Dali

Dali

Dali

Dali

Dali

Dali

Toaleta bardzo publiczna

W życiu zdarzają się chwile lepsze i chwile gorsze, i ta sama zasada ma odniesienie do podróży. Nam póki co udawało się unikać tych gorszych, ale od czasu przyjazdu do Chin staje się to coraz trudniejsze. Na dobrą sprawę określenie „gorsze chwile” nie do końca się sprawdza. Chyba bardziej na miejscu będzie określenie „trauma”. Traumę zapewniają nam chińskie toalety publiczne, szczególnie te na dworcach autobusowych i przy drogach. Problem wcale nie polega na tym, że toalety są na tzw. narciarza. Do narciarza jesteśmy już zupełnie przyzwyczajeni. Ba, po prawie sześciu miesiącach pobytu w Azji nauczyliśmy się nawet doceniać zalety narciarza i na chwilę obecną narciarza preferujemy. Tu problem polega na czymś innym. Po pierwsze jest kwestia – nazwijmy to – prywatności. No bo w typowej chińskiej toalecie kabiny nie mają drzwi. Po prostu w podłodze zrobione jest swego rodzaju korytko na długość pomieszczenia, a pomieszczenie podzielone jest na kilka części ścianką o wysokości nie więcej niż metr. Tak więc wchodząc do toalety wita nas widok gołych tyłków. Chińczycy są do tych warunków przyzwyczajeni i nie mają żadnych zahamowań. Po prostu wchodzą, ściągają co mają i robią co muszą. Jednak gdy w chińskiej toalecie nagle pojawia się  blady tyłek, to ten blady tyłek bardzo się wyróżnia na tle żółtych tyłków i przez to wzbudza spore zainteresowanie. A za tym idzie obserwacja. Przypominam, że drzwi brak. I jak tu się do jasnej anielki za przeproszeniem wypróżnić?

Brak drzwi trudno zrozumieć. Być może to kwestia oszczędności, choć chyba nie, bo skoro Chińczyków stać było na organizację najdroższej olimpiady w historii to raczej kwestia montowania drzwi w toaletach nie powinna narazić budżetu państwa na problemy. Więc może chodzi o kontrolę? W końcu w Chinach uwielbiają wszystko kontrolować. Może uważają, że odrobina prywatności w toalecie zaszkodziła by ogólnonarodowej dyscyplinie? Kto wie.

Jest jeszcze jedna sprawa. Gdyby chodziło tylko o brak drzwi to trauma byłaby pewnie jednorazowa. A ona jednak się powtarza za sprawą tzw. higieny. Słowo toaleta zawsze kojarzyło mi się z czystością, więc używanie go w kontekście chińskim jest trochę przesadzone. Tu użyć można tylko słowa kibel, albo jeszcze mniej eleganckiego na s….. No bo toalety są najnormalniej w świecie zasrane. Większość wygląda jakby szmaty, miotły i wody nie widziały od czasów Mao Tse- Tunga. Tą teorię udowadnia intensywna woń, którą nazwać można tylko smrodem. Więc wizyty swoje w tych dobytkach staramy się ograniczać do minimum, a gdy już nie da się ich ominąć to w ruch idą maski na twarz, których używamy jeżdżąc na motorze (żeby nam się kurz nie sypał do buzi). A zasada numer jeden brzmi: nigdy nie patrzy w dół, bo wtedy nawet maska może ci nie pomóc.

IMG_7461