W recepcji naszego hostelu kupuję bilety na autobus nad jezioro Inle. Czy autobus będzie z klimatyzacją? pytam. Sometimes yes, sometimes no, odpowiada recepcjonistka. To proszę sprawdzić jaki będzie jutro jechał, bo cena jest chyba inna. Nie, nie, cena ta sama, bo to ten sam autobus, tylko czasem klima działa, a czasem nie. No tak, welcome to Myanmar. Pozostaje nam tylko modlić się o to, żeby działała.
Przed południem docieramy na dworzec autobusowy. Każda firma przewozowa ma tu w swojej nazwie słowo Express, choć chyba wszyscy zdają sobie sprawę, że to słowo nic nie znaczy. Droga nad jezioro Inle ma nam zabrać 18-19 godzin. Dystans – jakieś 600km. Słowo Express to kpina. Znajdujemy naszą firmę przewozową. W poczekalni poza nami jeszcze kilkunastu lokalsów. Żadnych białych twarzy. Wszyscy się na nas gapią.
Pytamy kasjera czy dziś jest nasz szczęśliwy dzień, czy klima działa. No niestety nie dziś, wczoraj było ok, ale dziś jest problem z silnikiem, więc klimy nie będzie. Pech. Ale za to dostajemy po 1000 kyatów na głowę, bo bilet mamy na podróż z klimą. Chociaż tyle.
Zaczyna się dobrze. Autokar wyjeżdża punktualnie. Poza kierowcą w autokarze jeszcze dwóch kolesi. Jeden robi za Asystenta d.s.Wyprzedzania (o tym za chwilę), a drugi to chyba kierowca na zmianę. Tak nam się wydaje przynajmniej, bo w końcu mamy jechać 18-19h.
Po 45 minutach jazdy zatrzymujemy się na środku drogi. Coś się zapsuło. Koleś, który nam wydawał się być kierowcą na zmianę okazuje się być mechanikiem (całe 19h autokar prowadził ten sam kierowca). Bierze skrzynkę z narzędziami i zaczyna coś naprawiać. Pasażerowie kiszą się w środku. Kierowca nie pomyślał oczywiście, żeby stanąć na poboczu i nas wypuścić na czas naprawy. Przy okazji okazuje się, że inwestycja w wachlarz i chustkę do ścierania potu z twarzy była trafiona w dziesiątkę. Po jakiś 20 minutach ruszamy dalej.
Druga godzina jazdy. Zatrzymujemy się na dworcu autobusowym w Bago. Od razu dopada nas tłum sprzedawców. Jesteśmy głodni więc chcemy kupić jajka na twardo. Trochę się boimy po przygodzie z jajkami na Filipinach, ale ryzyk-fizyk, jak to się mówi. Cena jajka oczywiście z kosmosu, więc olewamy sprzedawcę. Jeśli myśli, że trafił na naiwniaków to się pomylił. 5 sekund później podchodzi do nas jeszcze raz i oferuje cenę 5 razy niższą. Tak już lepiej.
(Słówko o Asystencie d.s. Wyprzedzania. Otóż do 1970 roku w Birmie jeździło się tak jak w całej reszcie byłych brytyjskich kolonii, czyli po lewej stronie jezdni. Jednak genialny lokalny rząd wpadł na pomysł, aby z dnia na dzień to zmienić. Zabieg się udał, tylko, że albo zapomniano, albo celowo olano fakt, że wszystkie pojazdy miały w tym momencie kierownice po niewłaściwej stronie. Od tego czasu minęło prawie 40 lat, ale większość pojazdów to niemiłosiernie stare graty, albo tanie japońskie auta z odrzutu. Więc 95% pojazdów ma kierownice po prawej. To oznacza, że wyprzedzanie to nie taka prosta sprawa. Tak więc wszystkie autobusy i ciężarówki mają „na stanie” kolesia, którego zadaniem jest informowanie kierowcy o tym, kiedy można wyprzedza.)
Trzecia godzina jazdy. Przerwa na lancz. Zatrzymujemy się w jakiejś podłej przydrożnej knajpie. Dosłownie 3 metry obok mini wysypisko śmieci. Śmierdzi. Na każdym stole tyle much, że prawie nie widać jaki obrus na nim leży. Głód szybko nam mija.
Piąta godzina jazdy. Po raz przynajmniej trzeci mijamy bramki do pobierania opłat za przejazd, takie jak u nas są na autostradach. To jakaś paranoja, bo nie dość, że w Birmie nie ma jednego centymetra autostrady, to droga którą jedziemy jest w gorszym stanie niż drogi w najbardziej zapuszczonych wsiach w Polsce. Bramki wypasione, z komputerami w budkach, z tablicami wyświetlającymi opłatę za przejazd. Co za cyrk.
Siódma godzina jazdy. Zaczyna padać deszcz. Niby to nic wielkiego, ale to tylko pod warunkiem, że pojazd ma działające wycieraczki. Nasz autokar nie ma żadnych wycieraczek, nawet zepsutych. Więc autokar zatrzymuje się na moment, a Asystent d.s. Wyprzedzania łapie szmatę i zmienia się na w Asystenta d.s. Suchości Szyb.
Ósma godzina jazdy. Zatrzymujemy się na kolację. Tym razem normalny lokal, bez much i smrodu. Jeden kelner mówi nawet trochę po angielsku. Udaje nam się zjeść po raz pierwszy w Birmie dobry posiłek.
Dziewiąta godzina jazdy. Punkt kontroli dokumentów. Po co? Trudno powiedzieć. Pewnie po nic. Lokalsi z dowodami ustawiają się grzecznie w rządku. Nas ustawiają w osobnej kolejce i każą pokazać paszport. Pan żołnierz wpisuje skrupulatnie nasze dane do wielkiego zeszytu, oddaje paszport i grzecznie dziękuje. Strasznie mnie intryguje co się dzieje z takim zeszytem, gdy się zapełni. Pewnie ląduje w jakimś magazynie. Ale przynajmniej naród nie zapomina, że Wielki Brat czuwa.
Potem jakoś udaje nam się zasnąć, choć jest to sen płytki i dosyć często przerywany.
Na miejsce docieramy koło 7 rano. Strasznie tu zimno (oczywiście w stosunku do Yangon, bo w stosunku do Polski to pewnie całkiem cieplutko). Ale o tym w następnym odcinku.
Filed under: Birma | 8 Komentarzy »