Dubai? Nuuuudaaaa!

Pozmieniali nam godziny lotów i nagle okazało się, że zamiast dwóch godzin na przesiadkę w Emiratach, mamy tych godzin dwanaście. I to akurat od samego rana do późnego popołudnia. Nie lądowaliśmy w Dubaju tylko w Sharjah, ale to wieś obok, więc pomyśleliśmy, że skoro mamy tyle czasu to zamiast snuć się po lotnisku to pojedziemy do Dubaju. Obywatele Czcigodnej Rzeczpospolitej potrzebują w tym celu wizy tranzytowej, którą za ‚symboliczne’ 130zł można dostać na lotnisku. Ale że my jesteśmy obywatelami świata i mamy po dwa paszporty w kieszeni to skorzystaliśmy z faktu, że nasze drugie ojczyzny załatwiły ruch bezwizowy z Emiratami. I wyszliśmy na miasto za darmo.

Autobus i metro dowiozły nas do centrum. Wysiedliśmy ze stacji, a tu stoi wielkie centrum handlowe. Że Dubaj słynie z jednych z najlepszych ponoć zakupów na świecie to weszliśmy pozwiedzać owy przybytek, żeby się zorientować czy warto będzie się tu wybrać jak już w końcu wygramy w totolotka i będziemy mieli wolne $10tys na ciuchy. Gmach przeogromny, sklepów setki, a wśród nich Carrefour. Nie żeby Carrefour normalnie jakoś nas podniecał, ale my nie widzieliśmy ani jednego supermarketu od trzech miesięcy. A ten dubajski Carrefour to był chyba najlepiej na świecie zaopatrzony supermarket. Wyobraźcie sobie jak musiał wyglądać typowy Polak w roku 1985, gdyby przeniósł się nagle do supermarketu w zachodnich Niemczech? Bardzo staraliśmy się opanować podniecenie, ale prawdopodobnie zachowywaliśmy się jak taki właśnie Polak. Chodziliśmy między półkami przyglądając się produktom jakbyśmy je widzieli pierwszy raz w życiu. A było na co patrzeć po trzech miesiącach indyjsko-nepalskiej diety. Zaopatrzyliśmy się w to co najbardziej za nami ostatnio chodziło i co nie wymagało dostępu do kuchni, czyli pudełko sushi (bo jak można żyć bez sushi), bułki, ser i jogurt. Usiedliśmy sobie grzecznie na ławeczce w tej świątyni zakupów i zjedliśmy wszystko w moment.

Mimo, że na tym etapie jeszcze nic w Dubaju nie widzieliśmy to już uznaliśmy tę wizytę za udaną i w sumie bez wyrzutów sumienia mogliśmy wracać na lotnisko. Doszliśmy jednak do wniosku, że coś może jednak wypadałoby zobaczyć. Najlepiej Burj Al Arab, czyli jeden z kilku tylko siedmiogwiazdkowych hoteli na świecie i symbol Dubaju. Udaliśmy się więc z centrum handlowego w kierunku stacji metra. W czasie naszej wizyty w świątyni konsumpcjonizmu temperatura na zewnątrz osiągnęła jakieś 250 stopni. Buchnęło nam w twarz jak z rozgrzanego piekarnika. Metro na szczęście klimatyzowane. I to jak. Chłodniej o jakieś 20 stopni. Więc na dworze człowiek ledwo żyje, bo tak gorąco, a w metrze i we wszystkich innych klimatyzowanych pomieszczeniach dostaje gęsiej skórki.

Burj Al Arab niby w Dubaju, a w zasadzie poza nim. Dojazd metrem zabiera dobre pół godziny. Akurat ta linia metra jedzie nad ziemią, więc przy okazji mogliśmy pooglądać co i jak. No i musimy przyznać, że nuda. Jeden wysoki biurowiec obok drugiego, wielkie apartamentowce. Dziesiątki kolejnych budynków w budowie. Ulice od linijki. Miasto na pustyni, więc zieleni prawie żadnej i wygląda to wszystko nijak.

Ale wracając do Burj Al Arab. Przesiedliśmy się w lodówki do piekarnika, czyli z metra na ulicę. Odległość do hotelu wyglądała na jakieś 1km. Czyli z buta, bo na taryfę szkoda nam pieniędzy. Szybko okazało się, że decyzja była błędna, bo z upału można było zemdleć. Na ratunek przyszedł nam na szczęście niezwykły dubajski wynalazek, czyli klimatyzowany przystanek autobusowy. Niezły czad co? Szklana budka ze stałą temperaturą 20 stopni w środku. To tak jakby w Polsce budowano ogrzewane przystanki, bo w końcu zima zimna. Z punktu widzenia ekologii klimatyzowany przystanek autobusowy to jest co najmniej przegięcie, bo jak wiadomo klima pożera kupę prądu, ale dla nas był owy wynalazek zbawienny. Doczołgaliśmy się w końcu pod hotel. Sekurity jak pod amerykańską ambasadą w Bagdadzie. Wejść do środka owszem można, ale trzeba w tym celu wykupić wejście do hotelowego baru, które kosztuje jedyne $60 od głowy. Z wiadomych względów oferta nas nie interesowała, więc poszliśmy oglądać hotel od strony niedalekiej plaży. Wyglądało to mniej więcej tak jak na zdjęciu poniżej. Na żywo nic specjalnego. To jedno z tych miejsc, które w tv i na fotach prezentuje się znacznie lepiej niż na żywo.

Wróciliśmy ledwo żywi do centrum z planem, żeby coś w owym centrum zobaczyć. Nie żeby bardzo nam zależało do dokładnym zwiedzaniu miasta, bo ani nam się jakoś Dubaj nie spodobał, ani nie mieliśmy siły. Doszliśmy jednak do wniosku, że skoro już się tu pofatygowaliśmy i wydaliśmy kasę na dojazd to może coś jednak zobaczmy. Poszliśmy więc na targ, który z nazwy miał być targiem przypraw. I przyprawy były, ale więcej było tandetnych pamiątek made in China. Rozczarowani zdecydowaliśmy, że chyba jednak sobie już ten Dubaj darujemy. I wróciliśmy na lotnisko. Kilka godzin później wylądowaliśmy w stolicy europejskiego kraju, który od pewno czasu ma na starym kontynencie opinię oszusta i kanciarza, bo uprawiał kreatywną księgowość, a teraz trzeba im pożyczać kasę, której pewnie i tak nie odda. Relacja lada dzień.