Żeśmy znowu zaszaleli i na Wyspę Wielkanocną pojechali. Szaleństwo, bo to koszmarnie daleko, więc i cenę swoją ma. Ale jak już nie raz na tym blogu wspomnieliśmy – raz się żyje :)
3700km od najbliższego stałego lądu (Chile kontynentalne). 2100km od najbliższej zamieszkanej wyspy (Pitcarn). Wyspa Wielkanocna to najbardziej odosobniona zamieszkana wyspa na świecie. Holender Jacob Roggeveen, który odkrył wyspę w 1722 roku miał spore szczęście, że w ogóle na nią trafił. No bo wyobraźmy sobie niewielki skrawek lądu – raptem 163km km² (to mniej więcej tyle co powierzchnia Katowic) – na otwartym oceanie. Ocean Spokojny, na którym leży wyspa ma za to 178,7 mln km². Czyli wychodzi na to, że Wyspa Wielkanocna zajmuje jakieś 0,0000916% powierzchni Oceanu. Nie wiem jakie jest prawdopodobieństwo trafienia „szóstki” w totka, ale mam wrażenie, że gdyby w 1722 roku istniał Toto Lotek, to Jacob Roggeveen miałby podobne szanse trafić szóstkę jak trafić na Wyspę Wielkanocną. A wtedy nie byłoby tej słynnej nazwy – Wyspa Wielkanocna. Bo Roggeveen odkrył wyspę w Wielkanocną niedzielę.
Umówmy się – gdyby na wyspie nie było słynnych posągów moai prawdopodobnie nikt by tutaj nie przyjeżdżał. Bo ta wyspa w niczym nie przypomina rajskich wysp południowego Pacyfiku, takich jak znaleźć można na Fidżi czy Polinezji Francuskiej. Nie ma kolorowej rafy, nie ma pięknych plaż (jedyne 2 plaże na wyspie znajdują się jakieś 18km od miasteczka), nie ma szumiących palm. W ogóle bardzo mało tam drzew. Jedna z teorii powstania posągów moai mówi, że ścięte drzewa były używane do przemieszczania posągów i dlatego ich teraz nie ma.
Czy to prawda do końca nie wiadomo, w każdym razie pewne jest, że z powodu braku drzew wyspa cierpi na ogromny deficyt cienia. Przekonaliśmy się o tym nie raz przez te sześć dni, które spędziliśmy na wyspie. A przede wszystkim na polu namiotowym. Bo jak się połączy brak cienia z bezchmurnym niebem, temperaturami w granicach 32 stopni i ortalionowym namiotem, to wychodzi dosyć niezdrowa odmiana sauny. Dlatego przebywanie w namiocie było możliwe tylko od zachodu słońca do mniej więcej godziny 9.00. Niestety przebywanie poza namiotem w pozostałych godzinach też nie należało do komfortowych, z powodu temperatury i braku cienia oczywiście. W dwa miejsca w miasteczku, w których funkcjonuje klimatyzacja, czyli do apteki i budki z bankomatem, głupio było za często chodzić się chłodzić, więc trzeba było sobie jakoś inaczej wypełnić czas.
Na szczęście mieliśmy na polu namiotowym kilka ciekawych osób, więc tematów do rozmów nie brakowało. Szczególnie jedna z nich zrobiła na nas wrażenie. Martha, 50-kilku letnia Niemka. W Niemczech przez lata prowadziła biznes. Pracowała po 12-14h na dobę. I w pewnym momencie stwierdziła, że już jej się nie chce. Sprzedała wszystko – od firmy, poprzez samochód, mieszkanie, jego wyposażenie itp – i postanowiła wyruszyć w świat. Najpierw pieszo (sic!) udała się z Niemiec do Hiszpanii, co zabrało jej 4 miesiące. Potem przyleciała do Ameryki Południowej, kupiła zwykły tani rower, który nie ma nawet lampy, i ruszyła nim na podbój Ameryki Południowej. Chce podróżować tak długo jak się da i będzie jej się chciało. W ogóle nie martwi się faktem, że nie ma do czego wracać. Życie jest krótkie. Trzeba z niego korzystać póki jest. Więc jeśli komuś nadal się wydaje, że to co my robimy to jest jakiś wyczyn (a z otrzymywanych e-maili wnioskujemy, że kilka osób tak właśnie uważa) niech pomyśli o owej Marcie.
A wracając do samej wyspy… Poza tym, że jest gorąco i nie ma cienia, jest tu jednak co robić przez kilka dni. Przede wszystkim są te piękne zachodu słońca, na które co wieczór pielgrzymowaliśmy z kartonem dobrego chilijskiego wina. Kilka razy wybraliśmy się pieszo oglądać atrakcje w okolicach miasteczka, ale tak nas to wymęczyło, że postanowiliśmy na jeden dzień wypożyczyć motor. Puste, choć miejscami mocno dziurawe drogi, wiatr we włosach. Super. Po drodze mijaliśmy męczenników na rowerach i kolejne moai. Jest ich na wyspie całkiem sporo, choć część w kiepskim stanie. Dwa miejsca, które zrobiły na nas największe wrażenie to Ahu Tongariki, czyli słynne 15 posągów ustawionych w rzędzie, i wulkan Rano Raraku, który nazwaliśmy fabryką moai. To właśnie tutaj wycinano posągi z wulkanicznej skały. Jeden 12-metrowy posąg nadal leży niedokończony, a na zboczu wulkanu stoi kilkanaście na wpół zasypanych na przestrzeni lat posągów. Wow.
Zresztą co tu dużo mówić. Wyspa – mimo, że do szczególnie pięknych nie należy – jest wyjątkowa.
Filed under: Chile | 18 Komentarzy »