A na deser Delhi

Wyszło na to, że ostatnie pięć dni w Indiach mieliśmy spędzić w Delhi. To zdecydowanie za długo na taki moloch jak indyjska stolica, ale ani nie miliśmy pomysłu gdzie by tu indziej pojechać, ani nam się za bardzo nie chciało wysilać. Więc wylądowaliśmy na Paharganj, czyli na delhijskiej dzielnicy backpackerskiej. Nie będę pisać, że to lokalny odpowiednik Kao San Road w Bangkoku, bo to by była obraza w stosunku do Kao San Road. Nie żeby Kao San Road to była jakaś rewelacja, ale przynajmniej nie wygląda tak:

Bo tak moi drodzy wygląda główna ulica dzielnicy, w której zatrzymują się chyba wszyscy budżetowcy odwiedzający Delhi, a jest ich sporo. Niby jest wymówka, że Delhi przygotowuje się do Commonwealth Games (to taka jakby olimpiada dla byłych brytyjskich kolonii), więc trwają remonty, ale jak byłam w Delhi w 2004 roku to Paharganj wyglądało w zasadzie tak samo. Może tylko gruzu było ciut mniej.

Commonwealth Games zaczynają się na samym początku października, ale stan robót w niektórych miejscach jest taki jakby jeszcze przez conajmniej rok nic nie miało się wydarzyć. I najciekawsze jest to, że bez względu na to o jakiej porze dnia się obok tych robót przechodzi to dwóch pracuje, a piętnastu odpoczywa. Dominuje rękodzieło. Ewentualnie trafi się kolo z kilofem albo młotem, ale bardziej wyrafinowane urządzenia budowlane widzi się raz na ruski rok. Co ciekawe, sporą grupę pracowników remontowych stanowią kobiety, które nawet na tę okazję nie zmieniają sari na strój roboczy. W każdym razie rozkopane jest dokładnie, a postępu nie widać.

Przez trzy pierwsze dni pobytu w Delhi trwaliśmy nadal w stanie potocznie zwanym qrwicą indysjką, o którym pisaliśmy w poprzednim poście. Punktem kulminacyjnym była próba przejechania pewnego odcinka lokalnym metrem. Chyba w innej części miasta musiał się tego dnia odbywać mecz krykieta albo może kręcili jakiś bollywoodzki hicior, bo połowa populacji Delhi stawiła się na tym samym peronie co my. Ja rozumiem, że ludziom zależy żeby się dostać do pociągu, ale chyba nie trzeba być geniuszem, żeby rozumieć logikę pod tytułem ‚niech najpierw ludzie sobie wysiądą, bo wtedy łatwiej będzie mi wejść, bo w środku zrobi się miejsce.’ Ale nie w Indiach. Tu nie marnuje się energii na logiczne myślenie, bo trzeba ową energię zachować na walkę. Walka rozgrywała się oczywiście pomiędzy wysiadającymi i wsiadającymi. I była to najbardziej zacięta walka o miejsce jaką widzieliśmy kiedykolwiek. Udało nam się wsiąść dopiero do trzeciego kolejnego pociągu, a w zasadzie wniósł nas tłum. Nie mogliśmy się powstrzymać i musieliśmy się wydrzeć na kilku zapaleńców, którzy w ferworze walki zaaplikowali nam łokcie w bok i prawie mnie wywróćili. Potem trzeba było wysiąść, co okazało się być o wiele trudniejszym zadaniem, bo nawet jak się wsiadającemu kolesiowi patrzyło prosto w oczy i mówiło głośno Let me go out first to on jeszcze bardziej parł do przodu. Na miejsce dojechaliśmy spoceni, z podniesionym ciśnieniem i jeszcze bardziej wkurzeni na Indie. Po takich doświadczeniach baliśmy się kolejnych wizyt w metrze, ale albo skończył się krykiet, albo skończyli kręcić hiciora, bo w kolejnych podejściach były już umiarkowane ilości ludzi, co nie znaczy że się nie pchali. A i złość nam trochę przeszła i ostatnie dwa dni byliśmy już prawie kompletnie ślepi na wszystko.

Nie zwiedzaliśmy jakoś zbyt intensywnie, bo nam się nie chciało, a i klimat nie sprzyjał – temperatura oscylowała w granicach 42 do 45 stopni. Skupiliśmy się więc na zakupach, bo garderoba nasza domagała się odświeżenia, a w Delhi można się obkupić za grosze, co wszystkim serdecznie polecamy.

I tak oto nadszedł nasz ostatni dzień w Indiach. Ale zanim nasza podróż miała skończyć się na dobre – bo niestety konieć w końcu nadszedł – mieliśmy odwiedzić jeszcze dwa miejsca. Już nie w Indiach. Ale o tym w następnych odcinkach.

Komentarzy 8

  1. Ech, tak pamiętałam, ze ten koniec miał nastąpić jakoś w połowie lipca, ale miałam nadzieję, ze jeszcze wyczarujecie ze dwa miesiące na kolejne kierunki. Pozdrawiam i dziękuję za miłą lekturę :-)

  2. Magda trzeba bylo poleciec na 5 dni na Malediwy, w Delhi mozna kupic tanie oferty all inclusive, takie zakonczenie wyprawy wam sie nalezy, masaze i leniuchowanie w domku na wodzie

  3. Ogromnie dziękuje za dwie ostatnie notki. Myślalem że jestem przewrażliwiony i nie nadaje do sie do intensywnego podróżowania. Na szczęście widzę że wasze odczucia są podobne ( co do Delhi – stałem w metrze i kląłem na głos, kiedy bramka wypuszczająca się zepsuła, ale każdy hindus stojacy za mną mósiał się o tym przekonać osobiście)

    pozdrawiam

  4. Swietne tajemnicze zakonczenie wpisu. Nie moglam sie doczekac kolejnego! O Indiach kiedys bardzo marzylam, pojechalam i na dobrych pare lat mam Indii dosc, choc zwiedzilam tylko czesc kraju. No i w odczuciach nie jestem osamotniona. Powodzenia w osiedlaniu sie!!

  5. […] się złożyło, że byliśmy w Delhi w połowie lipca, czyli dwa i pół miesiąca przed rozpoczęciem imprezy, i Delhi w niektórych miejscach […]

  6. Mnie zaskoczył idealny porządek w metrze, hindusi stali grzecznie w linii po dwóch stronach drzwi i przepuszczali wychodzących, pewnie miał na to wpływ edukator z długim bambusem.

Dodaj komentarz