Na koniec Ateny

Nasz lot z Delhi – przez Zjednoczone Emiraty Arabskie – miał swój koniec w Atenach. Trochę nietypowo, ale tak wyszło. Że jak powszechnie wiadomo Grecja ledwo przędzie, to postanowiliśmy zatrzymać się w jej stolicy i wydać kilka euro, co by wesprzeć lokalną gospodarkę. Znaleźliśmy w necie mega ofertę hotelu za jakieś śmieszne jak na Grecję pieniądze, więc z niej skorzystaliśmy i postanowiliśmy zostać w Atenach na jeden dzień.

Plan pobytu nie był zbyt ambitny i według założeń miał się ograniczyć do czterech punktów: 1. kupić oliwki, 2. zjeść kebaba, 3. zjeść sałatkę grecką z dużą ilością fety, 4. zobaczyć Akropol. W zasadzie trzy pierwsze punkty można by zrealizować choćby w Suwałkach, ale Akropol jest tylko w Atenach, więc kebab był niejako przy okazji.

Pierwsze na liście były oliwki. W celu ich zakupu poszliśmy na główne targowisko w Atenach. Targ przecudny. Tony mięsa wszelkiej maści, tony owoców morza, no i tony oliwek. Zielone, czarne, z pestką, bez, z chili, bez chili. Wszystkie świeżutkie, pięknie błyszczące i za jedyne 3 euro za kilo.

Potem miał być kebab z sałatką grecką, ale szukając knajpki, która by nam odpowiadała dotarliśmy pod budynek greckiego parlamentu, gdzie z zaciekawieniem obejrzeliśmy odgrywane co pół godziny przedstawienie pod tytułem Zmiana warty przez kilku kolesi w rajtuzach i z wielkimi pomponami przy butach, którzy śmiesznie machają nogami i chwalą się wyglądem podeszew swojego obuwia. Spektakl przezabawny i wszystkim go polecamy.

Spod parlamentu było już rzut beretem do świątyni Zeusa, a w zasadzie tego co z niej zostało. Chwilę się tam pokręciliśmy i poszliśmy w kierunku Akropolu. Trzeba się było trochę spocić, żeby wejść na wzgórze. Nie żeby było jakoś wysoko, ale jednak pod górkę. Na szczycie o wiele mniej turystów niż się spodziewaliśmy, co miło nas zaskoczyło. A w budynku Panteonu wielki żuraw, a wokół las rusztowań. Jak tego żurawia wsadzono do środka nie mamy pojęcia, pewnie na części. Widok ze wzgórza przecudny. Ateny podobały nam się już na poziomie morza, ale z góry zrobiły na nas jeszcze większe wrażenie. Mogą sobie ludzie mówić, że Ateny są nudne, brzydkie i brudne, ale tak chyba było dawno. Teraz jest czysto, kolorowo i z charakterem. Dla nas bomba. Choć nie bez znaczenia jest pewnie fakt, że dopiero co przyjechaliśmy z zasyfionego, rozkopanego i przeludnionego Delhi.

Pokręciliśmy się jeszcze trochę po centrum Aten i zdecydowaliśmy, że czas w końcu na tego kebaba. Znaleźliśmy miły lokal, gdzie zjedliśmy ogromną michę sałatki greckiej z pyszną fetą i dwa wielkie kebaby. Co to dużo mówić – było miło.

Mówcie co chcecie, ale Ateny są super, i tak nam się spodobało, że zamarzyły nam się wakacje w starej, dobrej, zużytej Grecji. Najlepiej na jakiejś wyspie, której nie odkryła jeszcze europejska brać turystyczna. Jeśli taka wyspa oczywiście jeszcze się ostała.

Frankfurt i Londyn

Zanim znaleźliśmy się na lotnisku w Atlancie, polecieliśmy z Pragi do Frankfurtu, w celu odwiedzenia mojej siostry, mieszkającej w pewnej wsi w okolicy. Trzeba przyznać, że niemiecka wieś robi wrażenie – jest czysto, równo, łanie i ściśle według zasad. Poobijaliśmy się na niemieckiej wsi przez kilka dni i ruszyliśmy do Londynu. Tam mieliśmy wsiąść w samolot do Ameryki Południowej.

Na Londyn przeznaczyliśmy dwa dni, głównie po to, żeby spotkać się z mieszkającymi tam znajomymi. Pogoda pierwszego dnia była koszmarna. Lało prawie non stop i było szaro-buro. Londyn to jedno z miejsc, które – co prawda z oporami – potencjalnie braliśmy pod uwagę jako przyszłe miejsce zamieszkania. Ale ta pogoda to była najgorsza reklama jaką Londyn mógł sobie zrobić. Znajomi zapewniali nas, że ta ulewa była wyjątkiem, a nie normą, że lato było w tym roku ciepłe, i że do średniej pogody można się przyzwyczaić. Generalnie próbowali nas przekonać, że nie jest tak źle. Pomyślimy, pomyślimy….

Praga

Z pewnością jedna z najprzyjemniejszych dla oka europejskich stolic. Prawdopodobnie też jedna z najbardziej popularnych wśród turystów. A co za tym idzie, kompletnie przez nich zakorkowana – przynajmniej w ścisłym centrum. Ale i tak było pięknie :)

Globalizacja

W Litang, małym tybetańskim miasteczku, wysoko na 4100 m npm, Przemek kupił sobie kapelusz. Taki a la cowboy’ski, ale tak na prawdę to tybetański. To miała być pamiątka z Chin. Chuchał i dmuchał na ten kapelusz przez kolejne dwa miesiące, żeby się nie zniszczył, żeby nie zmókł w deszczu, żeby się nie rozpadł. W końcu to fajna, oryginalna pamiątka.

Jakieś dwa i pół miesiąca później jesteśmy w Zakopanem. Idziemy przez Krupówki. Kilka razy mijają nas faceci w identycznych kapeluszach jak ten, który Przemek kupił na dalekiej chińskiej prowincji. Kapelusze do kupienia w sklepach z pamiątkami w Zakopanem. Obok nich też inne specjały typu maski jakby rodem z Indonezji czy Malezji i inne drewniane figurki. Chcemy sobie kupić na pamiątkę drewnianą figurkę Jezusa, takiego jakiego można zobaczyć na niektórych nagrobkach na Pęksowym Brzysku. Jezuska znajdujemy tylko w jednym sklepie. Wszystkie inne pamiątki są prawdopodobnie z Azji.

Tak więc drogi podróżniku – jeśli nie chcesz taszczyć ze sobą pamiątek z podróży po Azji, to przyjedź się w nie zaopatrzyć w Zakopanem :) Globalizacja jest faktem :)

Cudze chwalicie, swego nie znacie

Kilka fotek z pobytu w Polsce

Wrocław

Częstochowa

Tatry