W Daramshali jednym z naszych codziennych rytuałów było sprawdzanie informacji o stanie drogi z Manali do Leh, stolicy prowincji Ladakh w północnych Indiach. Droga ta, będąca jedną z najwyżej położonych na świecie, przez większą część roku jest nieprzejezdna, bo kompletnie zasypana przez wielometrową warstwę śniegu. Każdego roku, zazwyczaj w połowie czerwca, droga otwiera się na jakieś 3 miesiące. Sprawdzaliśmy więc codziennie njusy o tym czy już można jechać. W końcu pojawiła się informacja, że droga otwarta. Dzień później okazało się, że na przełęczy, przez którą biegnie droga, spadło sporo świeżego śniegu, więc drogę znów zamknięto. Kolejne dwa dni i znów jest info o tym, że droga otwarta. Mieliśmy nadzieję, że tym razem na dobre. Kupiliśmy więc bilet do Manali.
Między Daramshalą a Manali jest dokładnie 253km. Kto zgadnie ile czasu trzeba, by przejechać taki dystans autobusem? W Indiach potrzeba na to 12 godzin. Ok, droga wiodła przez góry (ale była na całej długości asfaltowa), więc to w jakiś sposób wpływa na czas podróży, ale 12 godzin na 253km??? To średnio 21km/h! Jak to możliwe? A no możliwe. Bo są pewne wynalazki, które w Indiach (zresztą nie tylko tam) do dziś się nie przyjęły. Jednym z takich wynalazków jest przystanek autobusowy. W Indiach coś takiego nie istnieje. Autobus zatrzymuje się na żądanie. To nas jakoś bardzo nie dziwi, bo w wielu krajach tak to właśnie funkcjonuje, ale autobus na trasie Daramshala – Manali pobił wszelkie rekordy zatrzymując się dosłownie co 300m, a czasem i częściej. Czasem ledwo ruszył, a zaraz znów hamował, żeby zabrać albo wysadzić kolejnego pasażera. Ktoś wsiadał na początku płota i ledwo zdążył zapłacić za przejazd już wysiadał na końcu płota 300m dalej. Autobus zatrzymywał się na dworcu autobusowym na 10-minutowy postój, ale zaraz za jego bramą, 10 sekund po wyjeździe z dworca, zatrzymywał się znowu, żeby zabrać pasażerów, dla których pofatygowanie się 50m było zbyt kłopotliwe. I tak przez całą drogę. Do tego trafił nam się autobus z tych co to nadają się wyłącznie do przewozu Pigmejów, tudzież niewysokich zazwyczaj Indusów, bo odstępy pomiędzy kolejnymi rzędami siedzeń wynosiły szaleńcze 18cm (zmierzone!), więc komfort był żaden. I tak oto, 12h i 253km później, dotarliśmy do Manali.
Jeszcze zanim wjechaliśmy na dworzec autobusowy oczom naszym ukazała się rzeka ludzi, sunąca główną ulicą miasteczka. Tysiące ludzi! Takich tłumów nie ma chyba nawet w długi majowy weekend w Zakopanem. Bo Manali to takie indyjskie Zakopane właśnie. Indusi zjeżdżają tu, podobnie jak do Daramshala, żeby odpocząć od upałów. Ale jeśli wcześniej Daramshala wydawała nam się zatłoczona, to po wizycie w Manali, Daramshala jest jak oaza spokoju.
Nie dość, że miasteczko zupełnie nam się nie spodobało to bardzo szybko okazało się, że droga do Leh po raz kolejny została zamknięta. Na trasie spadło znowu dużo śniegu i deszczu, i według przewidywań tydzień miało potrwać odśnieżanie i naprawianie uszkodzonego przez wodę odcinka.
Tydzień w Manali, wśród tych dzikich tłumów, brzmiał jak wyrok. No i ten cenny czas. Nie zostało go nam już wiele i jakże ciekawszą perspektywą wydawało się być przebywanie w pięknym, górzystym i spokojnym Ladakhu zamiast w zatłoczonym i głośnym Manali. Jest do Leh droga alternatywna – przez Kaszmir. Kiedy zdecydowaliśmy, że w czasie pobyty w Indiach pojedziemy do Ladakh, planowaliśmy nią tam właśnie jechać. Ale w międzyczasie spotkaliśmy trochę ludzi, którzy nas skutecznie do tej drogi zniechęcili. Bo to Kaszmir. A Kaszmir leży przy granicy z Pakistanem. Bo Pakistan i Indie za sobą nie przepadają. Bo Pakistan uważa, że cały Kaszmir powinien być ich. Co Indiom się oczywiście nie podoba. W rezultacie obszar ten jest politycznie niestabilny, mieszkańcy skłonni do protestów, zdarzają się strajki, wszędzie pełno wojska. Krótko mówiąc atmosfera niekoniecznie wakacyjna. Więc pomysł przejazdu do Leh przez Kaszmir odrzuciliśmy. Ale teraz, gdy okazało się, że czeka nas kilka długich dni w Manali, pomysł wrócił. Podsunęli nam go spotkani Polacy, którym siedzenie w Manali również nie było na rękę. Razem zdecydowaliśmy, że jedziemy. Kaszmir nie może być przecież aż taki straszny.
Droga miała być bardzo długa. Najpierw nocny autobus do Jammu, w którym wytrzęsło nas niemożliwie, więc spaliśmy w sumie chyba nie więcej niż godzinę. W Jammu przesiadka. Wybór pomiędzy tanim, ale wolnym i zatłoczonym autobusem, drogim i równie zatłoczonym, za to bardzo szybkim jeepem, oraz wygodnym, odrobinę wolniejszym niż jeep, ale tańszym minibusem. Wybór padł na minibusa. Naszym celem było Srinagar. Na miejsce mieliśmy dotrzeć po 7 godzinach.
Kierowca sprawiał wrażenie niesamowicie pewnego siebie, bo cały czas prowadził jedną ręką, mimo że droga składa się głównie z ostrych zakrętów. Druga ręka z telefonem przy uchu lub ewentualnie za oknem, zimny łokieć. Staraliśmy się nie skupiać na tym zbyt dużej uwagi, bo to wydaje się być w Indiach jedyną strategią na radzenie sobie ze stresem spowodowanym przez kierowców.
Po pięciu godzinach jazdy nagle wyrósł przed nami korek. Nie wiadomo było co się dzieje. Sznur samochodów przesuwał się bardzo wolno. Minęła godzina zanim okazało się, że korek to wynik obsunięcia ziemi. Na miejscu pojawili się żołnierze, którzy usiłowali zaprowadzić porządek, ale Indie i porządek to są słowa, które nie mają se sobą wiele wspólnego. Niecierpliwi kierowcy wyrywali się z kolejki czekających i w rezultacie bardzo szybko cała droga zastawiona była trzema sznurkami samochodów. Oczywiście efekt był taki, że wszystko trwało 2 razy dłużej niż by mogło, bo gdy droga była w końcu częściowo przejezdna i zaczął się ruch wahadłowy, samochody jadące z naprzeciwka nie miały jak przejechać. Zaczęła się gimnastyka z cofaniem, wciskaniem pomiędzy inne pojazdy itp. I zamiast czekać godzinę na przejazd, czekaliśmy prawie trzy. Na tym nie koniec, bo kilka kilometrów dalej ukazało się naszym oczom drugie obsuwisko. I znów czekanie, i znów niecierpliwi kierowcy robiący burdel. W efekcie do Srinagar dojechaliśmy o 23.00 zamiast o 17.00.
Rano ciąg dalszy. Wybraliśmy się na dworzec autobusowy po bilety do Leh. Bus is full, usłyszeliśmy w kasie. No i teraz dylemat – zostać tu dzień i jechać autobusem jutro, czy może bierzemy jeepa i dojeżdżamy do Leh tego samego dnia. Dylemat tym większy, że rozdźwięk cenowy pomiędzy tymi dwoma środkami transportu był spory. W końcu stanęło na jeepa. Zdecydowaliśmy się po rozmowie z chłopakiem, któremu udało załapać się na bilet na autobus, i który próbował ów bilet komuś sprzedać. Mówił, że autobus jest przeładowany i w kiepskim stanie. A że droga do Leh nie jest niemiecką autostradą ani nawet przeciętną polską drogą, to takie szczegóły jak stan autobusu i ilość ludzi ma pewne znaczenie. Dodatkowo autobus jedzie dwa dni (z przerwą na nocleg), a nam trochę szkoda czasu. Wzięliśmy więc jeepa. Trafił nam się przemiły kierowca i telepiący się samochód. Kierowca zapewniał, że to droga taka nierówna, ale mieliśmy wątpliwości. W każdym razie w drogę.
Do celu, czyli do Leh było 420km. Jak na Indie i jak na góry to bardzo dużo. Jakoś trudno nam było uwierzyć w zapewnienia, że dotrzemy na miejsce tego samego dnia, ale się zobaczy. Początkowo droga wiodła przez kolejne wioski. W Kaszmirze jest tak bardzo nie-indyjsko, że aż trudno to opisać. Mężczyźni z długimi brodami i w turbanach, kobiety w chustach na głowach, wszyscy o zdecydowanie innej od Indusów urodzie. Na szyldach napisy po arabsku. Kaszmir to zdecydowanie nie są Indie.
Po wioskach zaczęły się bajkowe widoki. Doliny pokryte resztkami śniegu, topiące się mini-lodowce na zboczach gór, lodowe ściany wzdłuż drogi. Stada baranów i kóz. I przepiękne góry. Zaczął się najgorszy ponoć odcinek drogi. Wąsko, bez nawierzchni, z milionem dziur. Do tego droga wiodła zboczem stromej góry, więc była adrenalinka. Wjechaliśmy na pierwszą przełęcz, nieco powyżej 3000m npm. Dalej było już coraz mniej śniegu, a góry były bardzo skaliste. Roślinności coraz mniej, aż nagle zniknęła ona zupełnie i widok dominowały łagodne góry usypane jakby z piachu. Przepięknie. W międzyczasie powoli zmieniali się także ludzi i wioski. Coraz mniej meczetów i kobiet w chustach, coraz więcej typowych tybetańskich domków i charakterystycznie wyglądających ich mieszkańców. Na 200km przed Leh byliśmy już maksymalnie zachwyceni. Po drodze przejechaliśmy jeszcze dwie kolejne przełęcze, jedna z nich na 4 tysiącach metrów.
Ostatnią część trasy przejechaliśmy w kompletnych ciemnościach. Było wąsko i nad przepaścią, ale nasz kierowca znał tą trasę jak własną kieszeń i bezpiecznie dowiózł nas na miejsce. Zgodnie z obietnicą dojechaliśmy tego samego dnia.
Na całej trasie z Jammu do Srinagar i dalej do Leh głównym źródłem rozrywki były tablice ustawione wzdłuż drogi przez BRO (Border Roads Organisation), czyli instytucję odpowiedzialną za drogi przygraniczne w Indiach. Hasła na tablicach były przeróżne, ale wszystkie w klimatach bezpieczeństwa na drodze. Nasze ulubione to After whiskey life is risky, Stay alive for your wife i Don’t be silly in the hilly. Pozostałe tablice były w podobnym klimacie, większość z rymem, a jakże by inaczej. Na drodze ze Srinagar do Leh doszły jeszcze hasła o zabarwieniu motywacyjnym w klimatach a la If you can dream it, you can do it. Obstawialiśmy czy w Bro jest etatowy wierszokleta od tych haseł, czy też może dzieła należy przypisać wielu twórcom.
Do Leh dotarliśmy w jednym kawałku. W Kaszmirze nikt na nas nie napadł, nikt nas nie chciał zastrzelić, nie trafiliśmy na żadną minę, ani żadne wrogie spojrzenie. Więc może nie taki straszny diabeł jak go malują? Choć z drugiej strony te nieopisane ilości wojska na trasie sugerują, że nie jest to najbardziej sielankowe miejsce pod słońcem. A szkoda, bo z tego co widzieliśmy Kaszmir musi być fascynujący.
Filed under: Indie | 1 Comment »