Chcecie bloga? Będzie blog!

Nawet jak nie chcecie to i tak będzie :)

Blog będzie z Australii, choć pewnie nie tylko o Australii. Ruszy prawdopodobnie pod koniec sierpnia albo na początku września. Link do niego pojawi się tutaj niebawem. Ale jeśli komuś nie chce się zaglądać i sprawdzać czy już jest, to polecam subskrypcję. Wtedy info przyjdzie prosto do skrzynki e-mailowej.

Bilans zysków i strat

Zacznijmy od strat.

No bo kilka strat jednak ponieśliśmy. Na przykład Przemek pierwszego dnia pobytu w Azji stracił bluzę. A w zasadzie zapomniał jej w autobusie. Z rzeczy mniej apetycznych ja straciłam w Chile paznokcie z obu dużych palców u stóp (w wyniku trekingu po parku Torres del Paine). Jeden już odrósł, drugi prawie, więc się zbilansowało. Straciliśmy też naszą jedyną pamiątkę z Chin – tradycyjną ręcznie malowaną kaligrafię. Została w autobusie w Rosji, o czym przypomnieliśmy sobie ze trzy dni po fakcie. Straciliśmy też kilka czapek z daszkiem i okularów słonecznych. Jest też strata związana z nieodprowadzaniem składek na fundusz emerytalny przez okres ponad 18 miesięcy. Miejmy nadzieję, że strata jest do odrobienia. Oczywiście straciliśmy, a w zasadzie pozbyliśmy się dobrowolnie, przed podróżą całego naszego dobytku, w związku z czym zaczynać będziemy od zera. Choć akurat to nas nie martwi, a wręcz nasz ekscytuje.

A zyski?

Przede wszystkim zyskaliśmy coś co można chyba nazwać spokojem ducha. Trudno to wytłumaczyć. Mniej się wszystkim przejmujemy, więcej w nas cierpliwości, więcej optymizmu. Potrzeby też mamy teraz inne.  Nauczyliśmy się, że marzenia są po to, żeby je realizować. Że warto żyć w zgodzie z sobą, a nie tylko z obecnie panującą modą na karierę i posiadanie. Że materialnie do szczęścia nie trzeba wiele. Że wiele przedmiotów jakimi wcześniej się otaczaliśmy jest zbędna. Jesteśmy bardziej świadomi tego co chcemy i tego na co zupełnie nie mamy ochoty. Teraz chyba dużo łatwiej będzie nam stawiać czoła trendom i żyć po swojemu. Mamy więcej dystansu do siebie i do tego co się wokół nas dzieje.

Wszystkim polecamy takie ćwiczenie. Bo pozwala zmienić perspektywę. A chyba każdemu przydałoby się popatrzeć na własne życie w inny sposób.

Przygoda życia. Warto było.

Zamiast życia w Madrycie będzie życie JAK w Madrycie (oby)

Miało być tak – wyjeżdżamy z Sydney i jedziemy osiedlić się w Hiszpanii dosyć okrężną drogą przez Azję i Amerykę Południową. Decyzja podjęta jakoś w połowie roku pańskiego 2007. Aż tu nagle przyszedł kryzys. Szlag trafił nie tylko gospodarkę Stanów i Wielkiej Brytanii, ale też naszej Hiszpanii. Miała być Walencja, albo Madryt, ale wyszło na to, że nic nie będzie. Bo jak bezrobocie wynosi 17% i Hiszpanie mają problem ze znalezieniem pracy, to co tam po nas? Ja wiem, że my jesteśmy pełni różnych talentów (hehe), ale mamy też w sobie trochę rozsądku. Ten rozsądek nam powiedział, że w tej sytuacji Hiszpania jest pomysłem co najmniej niewłaściwym. I tu trzeba było sobie odpowiedzieć na pytanie ‚co w takim razie robimy’.

Namawiano nas do zamieszkania w Polsce. Namawiano nas do zamieszkania w Wielkiej Brytanii. Tą drugą opcję przez chwilę nawet braliśmy pod uwagę. Jednak z bilans plusów i minusów wynikało, że to pomysł nie najlepszy. Polska też nas nie interesowała. Mamy swoje powody, o których nie będziemy pisać, bo pewnie wywołamy niepotrzebną i do niczego nie prowadzącą dyskusję’. Powiemy tylko, że jak człowiek spróbuje czegoś lepszego to niechętnie wraca do opcji poprzedniej. To coś lepsze to życie w Sydney, które było łatwe, przyjemne, bezproblemowe, bezstresowe i w dodatku dobrze płatne. Opcja poprzednia to życie w Polsce, która jak wiadomo nie jest rajem na ziemi, choć przez kilka dni po powrocie z Indii takie sprawiała wrażenie ;)

Myśleliśmy, myśleliśmy i wymyśliliśmy. Będzie jeszcze raz sprawdzona Australia! Daleko jak diabli, ale w naszym doświadczeniu to jedyny minus tego miejsca.

Pewnie niektórzy pomyślą, że nam kompletnie odbiło – bo wydawać by się mogło, że życie w Sydney jest już za nami. Nic tam nie mamy,  praca rzucona, mieszkanie wypowiedzone, meble sprzedane, auto sprzedane.  Trzeba by zaczynać o zera. Rzecz w tym, że my na tą chwilę nie posiadamy nic, nie licząc ubrań, laptopa i aparatu fotograficznego. Więc wszystko jedno gdzie zaczniemy, i tak będzie to zaczynanie od zera.  A Australia, z 5-procentowym bezrobociem, wyluzowanym społeczeństwem i generalnie ładną pogodą nadaje się do tego lepiej niż powiedzmy Londyn.

Niniejszym ogłaszamy więc, że 1 września rozpoczynamy nowy rozdział w życiu, który roboczo nazwaliśmy Sydney 2.0. Drugie podejście do Australii, które oby było tak udane jak pierwsze, albo jeszcze lepsze. Na jak długo tam zawitamy nie wiemy. Jesteśmy z natury elastyczni, więc się zobaczy :)

Sydney after the storm

Money, money, money…

Pytań o kasę dostaliśmy sporo. O to skąd ją wziąć, ale ostatnio głównie o to ile nas to wszystko kosztowało. Więc odpowiadamy.

Tytułem wstępu może warto wspomnieć, że nie należymy do ultra-budżetowców, którzy narzucają sobie kwoty typu $8 za dzień, liczą każdy grosz i rezygnują z czego się da w imię oszczędności. Bardzo daleko nam do takiego podejścia. Równocześnie daleko nam do rozrzutności, spania w trzech czy czterech gwiazdkach, wizyt w drogich knajpach i rozbijania się taksówkami. Plasujemy się gdzieś po środku. Chcemy, żeby nasz pokój miał czystą pościel i jesteśmy skłonni zapłacić za to $2 więcej niż kosztowałaby najtańsza nora w mieście. Lubimy zjeść, ale nie w lokalach turystycznych tylko tam gdzie lokalsi, choć niekoniecznie spędzamy godzinę szukając knajpy, gdzie masala dosa kosztuje 5 rupii mniej. Lubimy się przemieszczać do czego nie zawsze wykorzystujemy najtańsze opcje transportu, ale też bardzo rzadko wybieramy te najdroższe. Jeśli jakaś tzw. atrakcja turystyczna rzeczywiście nas interesuje to nie oglądamy jej zza płota, tylko grzecznie płacimy za wstęp. Jeśli nas nie interesuje tą ją olewamy, a nie zaliczamy, bo jest i wypadałoby.  Jak mamy ochotę na piwo albo na lody to tę ochotę zaspokajamy. Jeśli podoba nam się jakaś pamiątka to sobie ją kupujemy. Da się podróżować taniej niż my to zrobiliśmy, ale nie było naszym celem udowadnianie czegoś komuś, tylko dobra zabawa za rozsądną cenę. I w naszym odczuciu udało nam się to.

Ale do rzeczy.

Średnie dzienne wydatki na jedną osobę w każdym kraju był jak poniżej. Pomijamy kraje tranzytowe, czyli Malezję, Ukrainę, Czechy, Niemcy, UK, Emiraty, Grecję oraz Polskę, gdzie po drodze dwa razy zawitaliśmy. Kwoty podajemy w lokalnej walucie oraz w dolarach amerykańskich (według aktualnego kursu). Kwoty zawierają wszystkie wydatki poza przelotami, a więc przejazdy, noclegi, jedzenie, wstępy, nurkowanie i inne przyjemności, wysyłki paczek do Polski, pamiątki, których w niektórych krajach kupiliśmy całkiem sporo itp itd.

Nowa Zelandia – NZ$130 / $95
Filipiny – 1500 pesos / $33
Tajlandia – 1000 bathów / $31
Birma – $19
Laos – 130tys kipów / $21
Kambodża – $21
Wietnam – 420tyś dongów / $22
Chiny – 200 juanów / $30
Mongolia – 41tyś tugrików / $30
Rosja – 1400 rubli / $46
Ekwador kontynentalny – $27
Galapagos – $63
Peru – 85 soli / $28
Boliwia – 150 bolivianos / $20
Argentyna – 107 pesos / $41
Brazylia – 115 reali / $65
Chile i Wyspa Wielkanocna- 21tys pesos / $43
Nepal – 1250 rupii / $16
Indie (poza Ladakhiem) -720 rupii / $15
Ladakh – 1000 rupii / $21

To w sumie daje kwotę prawie US$15000 na osobę – średnio US$830 na miesiąc. Liczba może wydawać się duża, ale mnożąc te średnie miesięczne  koszty razy dwa dalej mamy kwotę niższą niż to co w Sydney płaciliśmy co miesiąc za sam wynajem mieszkania i opłaty stałe (nie licząc jedzenia). Przeloty kosztowały nas dodatkowo po prawie US$4600 na osobę. Wiemy – to dużo. Bilet RTW (round the world) byłby sporo tańszy, ale by nas ograniczał, bo jest ważny tylko rok. Część biletów była kupowana niedługo przed wlotem, co podnosiło ich ceny. Dodam też, że nie należymy do magików, którzy potrafią znajdować niesamowicie tanie loty, więc pewnie kilka razy można było polecieć taniej. W tych $4600 znalazło się w sumie 20 biletów lotniczych, kilka w dwie strony, większość w jedną. Szczegóły tras w tym dokumencie.

I jeszcze krótko o tym jak radziliśmy sobie z przechowywaniem pieniędzy i dostępem do nich:
– mamy dwa bieżące konta rozliczeniowe w dwóch różnych bankach. Z jednego mamy kartę z sieci Visa, z drugiego z sieci Maestro, więc jak bankomat nie obsługuje kart jednej z sieci to mamy pod ręką drugą,
– na tych bieżących kontach nigdy nie ma więcej niż kilkaset $. To na wypadek, gdyby karty nam ukradziono,
– kasę na podróż przechowujemy na koncie-lokacie, bez opłat. Jest wyżej oprocentowana niż zwykłe konto. Do tego konta nie mamy żadnej karty bankomatowej. Raz na jakiś czas przelewamy jakąś tam kwotę z lokaty na konta bieżące.
Kartami się dzielimy, więc nigdy nie są obie w rękach jednej osoby. Trzymamy je w płaskiej torebce, którą się nosi pod spodniami (zupełnie niewidoczna).

No to teraz wszystko wiadomo :)

Ranking subiektywny – część 2

Że czytelnicy zaproponowali kilka dodatkowych kategorii, i że nam kilka nowych pomysłów się w międzyczasie wymyśliło, tak więc mamy drugą część rankingu subiektywnego.

Najmniej ciekawy kraj

Nie zachwyciły nas Laos i Ekwador (poza Galapagos). Przy sąsiadach wypadły blado. Nie widzieliśmy w tych krajach wszystkiego co mają do zaoferowania, ale to co widzieliśmy zrobiło na nas małe wrażenie.

Najpiękniejsze zachody słońca

Tak się utarło, że jak zachód słońca to i plaża. Ale my najpiękniejsze zachody słońca widzieliśmy nad Bajkałem w Rosji.

Najwygodniej podróżowało się po…

…Argentynie. Odległości ogromne, ale tam autokary występują tylko w wersji wypas oraz mega-wypas. Czyściutko, wygodnie, dużo miejsca, posiłki w cenie biletu, kierowcy pod krawatem i te klimaty.

Najgorsza droga

Chyba ta z Leh do Manali w Indiach. Nieopisanie dziurawa, kręta, stroma i miejscami przerażająco wąska. Do tego cztery przełęcze (nawet ponad 5000 m npm) i sporo wielkich, wolnych ciężarówek do wyprzedzenia. Przejechanie 470km przy dobrych wiatrach i umiejętnym kierowcy zajmuje około 20 godzin.  Autobusem jakieś 10h więcej.

Najbardziej niewygodny środek transportu

Trudno wybrać zwycięzcę, ale w czołówce musi się znaleźć koszmarnie przeładowana łódź z niskimi i strasznie twardymi ławkami, którą płynęliśmy z Siem Reap do Battambang w Kambodży. Państwowe autobusy na niektórych trasach w Indiach, którymi nieraz jeździliśmy w temperaturach pomiędzy 45 a 50 stopni też trudno będzie zapomnieć.

Najbardziej traumatyczna ubikacja

O jedną konkretną będzie ciężko, ale możemy w ramach uogólnienia napisać, że nie ma według nas gorszych ubikacji niż publiczne ubikacje na chińskiej prowincji. Chodzi głównie o przybytki na dworcach autobusowych w małych dziurach i te przy drogach. Nigdy nie sprzątane i kompletnie odcięte od dopływu wody. Mogłabym napisać „możecie sobie to wyobrazić”, ale ręczę, że nie możecie sobie tego wyobrazić ;)

Najlepsze zakupy

To zależy. Nie jesteśmy fanami zakupów, więc doświadczenie w tej kwestii mamy niewielkie, ale wydaje nam się, że tanie, markowe ciuchy najlepiej kupować w Indiach – taniocha. Jeśli chodzi o wybór to z tego co widzieliśmy wygrywa Dubai.

Ulubione gadżety podróżnicze

Trzy rzeczy. Po pierwsze, grzałka elektryczna. Oczywistą oczywistością jest to, że dzięki niej można się napić herbaty i/lub kawy bez wychodzenia z hostelu. Mniej oczywiste jest to, że grzałką można ugotować jajka na twardo, albo podgrzać parówki. Sprawdzone :) Po drugie, mała składana parasolka. Rasowy backpacker powinien mieć na stanie kurtkę przeciwdeszczową, ale jak pada w takim powiedzmy Bangkoku, to kurtka przeciwdeszczowa jest ostatnią rzeczą jaką człowiek ma ochotę na siebie ubrać. Po trzecie, tzw. bandana, czyli niewielka kwadratowa chustka. Mała, można wyprać pod prysznicem, schnie chwilę, a może służyć za tysiąc rzeczy. Nam najczęściej przydawała się jako chustka do wycierania potu z twarzy (to w tropikach), chustka do nosa (to w nie-tropikach), maska na twarz (chroniąca od kurzu albo smrodu) albo przeciwsłoneczna ochrona na głowę.

Zupełnie zbędne w podróży

Większość jest zbędna, choć nie łatwo z pewnych rzeczy zrezygnować. W naszym przypadku praktycznie kompletnie zbędny okazał się telefon komórkowy. Przez całą podróż wysłaliśmy może ze 30 sms-ów. Do komunikacji używaliśmy Skypa.

Zbędna jest też zbyt duża ilość ubrań. W kółko chodziliśmy w dwóch czy trzech na okrągło pranych koszulkach i dwóch parach spodni/spodenek. Przydatność takich gratów jak śpiwór, ciepła kurtka czy buty trekingowe zależy od tego gdzie się jedzie i co ma się zamiar tam robić. W naszym przypadku te rzeczy przydały się bardzo w Ameryce Południowej, a w Azji były zbędnym ciężarem.

Najtaniej podróżowało się po…

…Indiach. $15 dziennie (na osobę) zaspokajało wszystkie nasze potrzeby, i to jeszcze z nawiązką.

Najdrożej podróżowało się po…

…Nowej Zelandii. Zaraz potem są Chile, Argentyna i Brazylia. Ale bez względu na koszty, nie żałujemy ani jednego dolara wydanego w tych miejscach.

Najlepszy stosunek ceny do jakości

Bez dwóch zdań Wietnam. Dla przykładu normą były pokoje z klimą, kablówką, lodówką, wi-fi i oczywiście łazienką za $8-9 za dwójkę. Nawet w bardzo tanich Indiach się to nie zdarzało.

Najpiękniejsze miejsce zbudowane ręką ludzką

Bagan w Birmie. Takie miejsce nie może nie zrobić ogromnego wrażenia.

Bagan

Najfajniejsza wyspa

Nie możemy wybierać z wielkiej puli, bo wcale tych wysp wiele nie zaliczyliśmy. Jeśli założyć, że Nowa Zelandia to wyspa, to w tej kategorii wygra chyba Nowa Zelandia. Jeśli Nową Zelandię pominiemy, to na samym szczycie będą wyspy Galapagos w Ekwadorze i Ko Phan Nga w Tajlandia. Ta druga nadaje się idealnie do nicnierobienia przez kilka dni.

Najpiękniejsza plaża

Playa Tortuga, Wyspa  Santa Cruz, Galapagos – mimo, że z racji zawsze wzburzonej wody zasadniczo nie nadawała się do moczenia w oceanie. Do opalania ewentualnie.